Utwory z czasopism

Maria Komornicka, Z życia nędzarza, „Gazeta Warszawska” 1892, nr 11, s. 1.

… Ale na co ja to wszystko piszę? Dla kogo? W jakim celu? Czyż to mój instynkt naturalny, jak lepienie wosku u pszczół lub klecenie gniazda u ptaków? Cóż to za mania pisania wtedy, gdy konieczność nie zmusza do tego? Czyż to są słabe błyski owych dawnych chwil natchnienia, w których wytężałem wszystkie siły swojego mózgu dla odtworzenia skończonego obrazu myśli, a które dla mnie bezpowrotnie minęły. Przecięż pisać, to obecnie moje rzemiosło, fach, za którego pomocą z trudnością się dobijam o prawo życia. Czyż mi nie dosyć i papieru, i myśli, że poza koniecznością od nie wiem jakiego czasu kreślę w tym dzienniku szereg wrażeń, choćby najbardziej gniotących i myśli, choćby one były tylko spaczonemi pojęciami skołatanego życiem szaleńca. Piszę zawsze: w chwilach zupełnej apatyi, czy też w silniejszém usposobieniu nerwów; całe moje nędzne istnienie znajduje tutaj mniej łub więcej jasne odbicie, naszkicowane słowami goryczy, rozpaczy i cierpienia.

          Nie jest to dziennik dekadenta; nie mam zaszczytu należeć do tej zupełnie nowej sekty; pogardzam ich żalami i utyskiwaniem. Nie potrzebuję żalić się na zgubne skutki samokrytyki: mnie toczą inne, prawdziwsze bole, a ścisła analiza stała mi się lekarstwem od rozpaczy. Nie dręczy mnie „okrutny stan duszy z końca wieku”: mnie zabijają inne, bardziej dojmujące moralne cierpienia, mnie gnębi fizycznie czynnik potężniejszy, jak świat stary: nędza. Pesymizm zupełny, gorzki jest jedynym dobrym rezultatem mego życia. Nie wierzę w tragizm dekadencyi -a to, co piszę o „schyłku wieku”, o „samodzielnym pesymizmie” itd. wydaje mi się wynalazkiem wysoce dowcipnym, mogącym mieć szerokie zastosowanie na scenie, jako żywioł komiczny.

          Dość już czasu minęło od chwili, w której po raz pierwszy wpisałem słów kilka w tę książkę ulotnych rozmyślań; pierwsze jej karty były wyrazem dojmującego bólu. Zerwałby się wówczas ostatni węzeł, łączący mnie z życiem. Śmierć najdroższej, jedynie na świecie kochanej istoty wtrąciła mnie w otchłań smutku; stan duszy rozdartej wycisnął swe piętno w słowach buntu, rozpaczy. Czytając je dziś, odczuwam cierpienie, którem tchną te ustępy, ale zarazem dziwię się ówczesnej zdolności kochania i przyjmowania wrażeń w ogóle; dziś nie zdobyłbym się już na taką namiętną dobitność wyrażeń, na podobną siłę uczuć. Pierwsze notatki były ostatnim celem ruchliwego życia; od owej pory atmosfera mych uczuć i siła umysłu nieustannie się zniża, maleje; stałem się zupełną, głuchą ruiną człowieka; dawniej tliły się we mnie jeszcze jakieś pragnienia; dziś wszystkie one już pogasły. Niegdyś miałem coś z ponurego męstwa bohaterów Byron’a: nie wierzyłem już ani w życie, ani w skuteczność mych wysileń; wiedziałem, że muszę zginąć, ale z głuchą wściekłością opierałem się losowi. Miałem jeszcze zapas energii, siły i woli: dziś jest on już wyczerpany zupełnie.

          Mogę powiedzieć śmiało i bez przesady, że przegrałem partyę życia, i że niepowrotnie zginąłem; kilkanaście lat ciężkiej nędzy, ciągłego smutku, upokorzeń i trosk zabijających, osuszyły we mnie źródła uczuć i zatruły wszelkie namiętności.

          Zgasłem zupełnie i niepowrotnie. Żadne uczucie nie ma już dostępu do mego znękanego mózgu, a rozstrojony organizm żąda jednej tylko rzeczy: spokoju. Dziś już ani kocham, ani nienawidzę; ani płaczę, ani się śmieję; nie jestem ani namiętny, ani obojętny – jestem martwy. Nie mam już ani sił, ani ochoty do życia, istnienie swe ciągnę, jak szarą smugę mgły i końca czekam bez trwogi i bez niecierpliwości.

          Sercem przestałem żyć od dawna. Wszystko, czemu w duszy mogłem kiedykolwiek nadać miano uczucia, leży we mnie, jak w mogile, umarłe, zeschłe. Nie ma już we mnie ani miłości, ani przyjaźni – życzliwości nawet; nie kocham nic i nikogo – ale za to jestem zupełnie dla innych bezpieczny i nikomu szkodzić nie mogę. Stan mój psychiczny mogę określić dwoma słowami: obojętności i rozpaczy.

          Ale rzucam pióro. Na co to wszystko pisać? Na co snuć nieskończone waryacye na temat tak mało wzbudzający współczucia i ciekawości, jak niedola i nędza w ogóle, jak nicość i gorycz, i smutki własnego życia? Na co u krawędzi grobu wydobywać na światło mgliste wspomnienie, niejasne często, chaotyczne rozmyślania?

          Na co myśleć? Na co żyć?

          Jakież to dziwne zjawisko: człowiek współczesny! Od praojców swych różni się tak dalece, że mimo woli przychodzi pytanie, czy to podobieństwo, aby ten olbrzymi podział zasadzał się na kilku tylko szczeblach drabiny rozwoju. Dzisiejszy człowiek – to już nie posąg jednolity, prosty, regularny i jasny; jest to raczej mozaika, złożona z najrozmaitszych cząstek, może doskonalsza od swego pierwowzoru, ale już nie tak zwięzła, zrozumiała i prostolinijna. Umysł jego, skala uczuć i wrażeń daleka są rozleglejsze, pełne sprzeczności i wybryków; mózg i nerwy niesłychanie rozwinięte, ale i zmęczone. Noszą one ślady wiekowej pracy i wysilenia ludzkości. Dusze nasze, rozwijające się zbyt wcześnie, może za wcześnie, są także zmęczone, łatwiej się łamią w nędzy i cierpieniu. Czasy obecne zdają się potwierdzać zdanie, że człowiek może być szczęśliwym tylko wtedy, gdy jest zdrowem i silnem zwierzęciem. Że nieproporcyonalne rozwinięcie mózgu i nerwów jest źródłem wielkiej nędzy, o  tem już wszyscy wiemy doskonale. Na poparcie téj prawdy mogę tylko powiększyć liczbę przykładów twierdzących, przytaczając siebie…

* * *

          Nic mnie tak gniewać nie może, jak płytkość i mania naśladowcza ludzi; czasami sprawiają oni na mnie wrażenie fonografów, ech raczej; nie posiadają bowiem dokładności pierwszych, ale powtarzają końcówki zdań i myśli, tłumacząc je według własnej rutyny i przekręcając dowolnie. Widocznie dotąd na świecie trwa porządek, utrzymywany w niektórych dawniejszych utworach muzycznych; na jeden temat rozsnuwa się niezliczona moc lichych waryacyj, bez smaku i tonu. W ogóle na jednego oryginalnego myśliciela przypadają tysiące płytkich naśladowców. Zwięzły temat staje się w krótkim czasie Ewangelią, której każdy wyraz służy za niewyczerpany przedmiot budujących kazań i krasomówczych prelekcyj. Naśladowanie, karykatury mnożą się niesłychanie. Każdo arcydzieło musi być sparodyowane, każda prawdziwa, oryginalna myśl spaczona – i to w najlepszej wierze. Katarynka sentymentalnym swym nosowym piskiem powtarza najpiękniejsze melodye; temat całożyciowych badań uczonych naginać się musi do fars operetkowych, wtedy dopiero daje się poznać ludziom i znajduje poklask. Dawniej był nudnym i niezrozumiałym.

          Dziś do „popularnych” kwestyj należy „koniec wieku.” Póki jego cechy zajmowały tylko mózgi poważnych badaczów, nie zaciekawiał on nikogo. Dopiero „powieści psychiczne” wprowadziły owo XIX stulecie w modny świat, „dekadencya” dała mu ostatecznie patent dojrzałości i rękojmię powodzenia; teraz najpłytszy dziennik prawi o „schyłku wieku”, wszyscy rzekomi „ulubieńcy muz boleją nad okrutnym pesymizmem, który, zdaniem ich, przedwcześnie wypala życie, choć sami są cali i nie mają nawet wielkiego wyobrażenia o tem „curiosum,” o którem piszą dla mody; ich ojcowie tak samo umieli śpiewać o księżycu, miłości i poświęceniu; dawniejsze pokolenie płakało nad zgonem psa, umierało (w poezyi przynajmniej) z miłości u nóg kobiety; dzisiejsze z równą prawdą opisuje człowieka i zagłębia się w życie. Obecnie możemy na tuziny liczyć „psychologiczne, na prawdzie oparte powieści”, w których psychologicznym jest tylko tytuł, a zapowiadana prawda zmysłowością wstrętną i nagą; wszędzie utyskiwanie na rozdwojenie ducha, na samokrytykę, jakby one były moralnym trądem; na „choroby wieku” jak gdyby one samorodne powstawały, jak gdyby one, razem z innemi, nie ulegały prawu przyczyny. Jest doprawdy czem zamęczyć czytelników. Gdyby mnie się pytano o własne zdanie w tej kwestyi, prosiłbym tylko tych utalentowanych pań i panów o chwilowe odżywienie widocznie zeschłych, suchotniczych mózgów – trochę rozwagi i tego krytycyzmu, który im się tak bardzo nie podoba – o więcej obserwacyi i psychologicznej prawdy, które mimo przedmów i tytułów niewiele mają zastosowania w ogóle.

(Dalszy ciąg nastąpi)

Maria Komornicka, Staszka, „Gazeta Warszawska” 1892, nr 310, s. 1.

STASZKA
przez
Maryę Komornicką

Ruch wielki powstał w salonie; pito zdrowie gospodarza domu, pana Laurentiego, siedemdziesięcioletniego starca. Staszka, jego wnuczka, siedząca na fotelu przed fortepianem, obróciła się szybko do towarzysza, jakby korzystając z chwili ogólnego gwaru, i rzekła cicho, dobitnie:
          – Mów pan dalej: więc są ludzie…
          – Istnieje gatunek ludzi, których pani może nie rozumie jeszcze; ludzi o zmęczonych duszach, niezdolnych do życia, starganych nieco przedwcześnie; ludzi, którzy już nic czuć nie potrafią, którzy są zdolni zaledwie odbierać wrażenia, i to bardziej przez refleksyę i nałóg obserwacyi, niż mimowolnie, bezpośrednio.
          – Ale ci ludzie cierpią? – zapytała gorąco, patrząc z niepokojem w wyrazistą twarz mężczyzny.
Uśmiech lekko ironiczny zabłąkał się na jego usta.
          – Czy cierpią? Czasami; nerwy nie dają im spokoju; są one jak rozbity instrument, który wydaje fałsze, gdy go potrącą, ale który jest niemy na smyczek wirtuoza.
          Nastało ogólne milczenie. Staszka patrzała na kwiaty dywanu; mężczyzna obojętnym wzrokiem wodził po twarzach obecnych.
          Towarzystwo rozpadło się po toaście na dwa grona; w jednym rogu zebrała się drużyna Laurentich; w drugim zgromadziła się młodzież; tam atmosfera martwoty i grobu, – tu martwoty pod pozorami życia, podniecanego sztucznie i niedołężnie. Czuć tu było usiłowanie wzbudzenia żywszego ruchu w żyłach i nerwach – ale usiłowanie tylko.
          Twarz obserwatora nie zdradzała panującej w mózgu myśli. Patrzał dokoła obojętnym, choć badawczym wzrokiem; może porównywał te dwa po kolenia, może zakreślał różnicę między sobą a tym światem. Znać było, że jest mu obcy zupełnie. Chwilami spoglądał na siedzącą obok dziewczynę.
          Szybko rozwijająca się młodość malowała się w szczupłej postaci Staszki, w wyrobionych prawie rysach. Wyglądała trochę na podlotka, mimo lat ośmnastu, wysokiego wzrostu i poważnie melancholijnego wyrazu oczu; obiecywała być piękną w krótkim czasie, twarz jej zastanawiała wyrazistością wypukłego czoła, kontrastem blond włosów z bujnem i ciemnem otoczeniem piwnych oczu. Matowa cera, drgania warg i nozdrzy, pewien niepokój ruchów znamionowały delikatną i nerwową naturę. W tej chwili pochylone czoło wyrażało walkę myśli.
          Mężczyzna patrzał na nią ze spokojnem zajęciem, ale bez ognia w oczach, z ojcowską pobłażliwością i sympatyą psychologa. Uśmiechnął się nawet smutnie trochę, jakby zgadując jej myśli; czuł, że się waha z zapytaniem, ale milczał; na co uprzedzać fakty?
          Staszka podniosła nagle głowę.
          – Panie Gustawie – zaczęła z wahaniem w głosie: – będzie pan szczery?
          – Naturalnie; kłamstwo wymaga za wiele trudu.
          – Co myśli pan o mnie?
          Znów dziwny, na pół ironiczny, na pół smutny uśmiech okrążył mu usta.
          – Myślę, że jesteś inteligentnem i wrażliwem dzieckiem ze szlachetnemi popędami i entuzyastyczną naturą; myślę, że jesteś obecnie w fazie przełomu, walki, przebudzenia; że zaczynasz się rozwijać inaczej, niż dotąd, że cię pochłaniają nowe myśli, że z samą sobą prowadzisz zacięte spory o prawdziwość pojęć, przedostających się do twego mózgu. Czy tak?
          Chwila milczenia.
          – Tak, masz pan słuszność – odparła. Chaos w mojej głowie, przewrót w myślach; czasami zdaje mi się, że jestem nierozwiniętą żabą: przestałam być kijanką, ale oddycham jeszcze skrzelami.
          Gustaw uśmiechnął się.
          – Ciekawe porównanie! Czy pani myśli, że w ostatecznej fazie rozwoju będziesz istotą psychicznie ziemnowodną, rozdzieloną, zdolną żyć w odmiennych żywiołach, nawet w ogniu, jak legendowa salamandra, ale nie mogącą w żadnym żyć dłużej?
          – I mieszkającą stale w błocie; moje porównanie nie szło tak daleko, ale, jak widzę, jest konsekwentnem i w dalszej analogii. Czy się pan domyśla, co jest powodem mego rozwoju?
          – Czy tych żabich metamorfoz? Przypuszczam, że stało się to wskutek rozwinięcia pani w ogóle, przez czytanie poważnych książek – zresztą – nie wiem. Zdaje mi się, że fakty zewnętrznego życia nie grają tu wielkiej roli.
          Staszka potrząsnęła głową.
          – Pan mnie zbudził do życia – odparła cicho.
          Gustaw uśmiechnął się sceptycznie.
          – Ja? Ciekawym, w jaki sposób… Rozmawiamy z sobą rzadko, a znajomość nasza trwa od tak niedawna…
          – Ale słyszałam pana często; zresztą, czy to potrzeba wieków, aby rozbudzić drzemiącą duszę? Masz pan nade mną wpływ dziwny, silny, nie dający się wysłowić; wpływ magnetyczny, który mną włada, i którego świadomość we mnie jest natury nerwowej; czuję go, określić go nie mogę. Wiem, że jestem w jego ręku, że pod jego natchnieniem działam, a oprzeć mu się nie mogę. Zaczęłam czytać, gdy z twego sposobu mówienia dowiedziałam się, że poza filisterstwem życia jest ogrom wielkich myśli i uczuć bolesnych; że oprócz marzenia o smacznym obiedzie i ckliwej miłości istnieje świat cały wzniosłych usiłowań, współczucia dla nędzy, pogardy dla pospolitości, wspaniałych programów i ożywczych idei. Przez pana poznałam nierozwiązane zagadki, które mnie otaczają; przez pana zastanowiłam się nad sobą, poznałam tragizm takich istnień, jak twoje, nędzę życia i tortury dusz wzniosłych i cierpiących. Panu to zawdzięczam, tylko panu.

(Ciąg dalszy nastąpi)